Moi Drodzy, dziś, przy okazji zbliżającej się rocznicy pewnej bitwy, opowiem Wam o tym, jak mała wieś – nasz Targoszyn – znalazła się w centrum wielkich wydarzeń. Cofnijmy się do 1813 roku, gdy Europa trzęsła się w posadach, a wojny napoleońskie sięgały po najmniejsze osady. Nie było wtedy jeszcze pałacu, nie było też szkoły. Ale była kuźnia. I był kowal…
Wojny napoleońskie (1803-1815) przetaczały się przez Europę jak niepowstrzymana lawina. Po fiasku wyprawy na Moskwę, Prusy przyłączyły się do VI koalicji antyfrancuskiej. Dolny Śląsk stał się jednym z głównych teatrów działań wojennych.
W maju 1813 roku car Aleksander I przebywał w Jaworze. Jego Kozacy pędzili przez Niedaszów i Rogoźnicę, przepędzając jeńców i trzody. Cały region, w tym Targoszyn, Rogoźnica i inne miejscowości, był niemal całkowicie wyludniony. Mieszkańcy uciekli, kryjąc się w lesie Żar.
Finał wydarzeń nastąpił 31 maja. Połączone siły rosyjsko-pruskie (ok. 90 000 żołnierzy) ustawiły się łukiem wokół Rogoźnicy. Francuzi pod wodzą marszałka Macdonalda dysponowali tylko 20 000 żołnierzy, ale mieli determinację. Zamiast frontalnego ataku, Macdonald przeprowadził manewr flankowy – przez Targoszyn.
Targoszyn nie był więc polem bitwy, ale drogą, przez którą bitwa przyszła. To przez tę wieś przetoczyły się oddziały francuskie, by obejść przeciwnika i uderzyć w kierunku Rogoźnicy. Wieś, choć nie widziała wielkiej rzezi, poczuła ciężar przemarszu, zniszczeń i ognia.
Jak już wspomniałam, prawie wszyscy mieszkańcy Targoszyna i innych wsi uciekli. Ale nie on. Nie potomek Adama Otto, kowala, który w 1699 roku kupił kuźnię w Targoszynie. On pozostał na posterunku. Dlaczego? Bo wojna też potrzebuje młotów. Do jego warsztatu trafiali żołnierze różnych armii – z uszkodzonymi wozami, wykrzywionymi obręczami, złamanymi podkowami.
Według monografii Targoszyna, mimo pobić i rabunku, kowal przetrwał i zarobił niemało. Ale ważniejsze niż pieniądze było to, że jego kuźnia działała wtedy, gdy cała wieś zamarła. Była ostatnim miejscem życia – i to nie tylko w sensie symbolicznym.
Kowal z Targoszyna naprawiał więc sprzęt wojenny, pracował dla każdej armii. W jego warsztacie decydowały się losy wozów, zapasów i logistyki. Jak widać, historia nie zawsze dzieje się z hukiem armat. Czasem dzieje się w kuźni, w pracy jednego człowieka, który nie opuścił swojego stanowiska. Chociaż może… gdyby jednak kowal opuścił swój warsztat, wojna skończyłaby się szybciej? Bo kto by wtedy naprawiał te wszystkie sprzęty, podkuwał konie i napędzał tym samym działania wojenne? Hmmm…
Wasza zamyślona,
𝓜𝓪𝓻𝔂𝓼𝓲𝓮ń𝓴𝓪 𝓝𝓸𝓷-𝓟𝓻𝓸𝓯𝓲𝓽