Kochani, dziś podróżujemy w czasie – bez wehikułu, ale za to z dokumentami w ręku – by zajrzeć do Targoszyna sprzed wielu stuleci. Nie będzie to historia o rycerzach i księżniczkach, choć i rycerze się przewiną. Opowiemy o tych, którzy budzili się bladym świtem, jedli skromnie, bali się zimy i… błota. Bo średniowieczny Targoszyn to świat niełatwy, ale zaskakująco barwny.
Władzą w średniowiecznym Targoszynie nie był ani król, ani rycerz na białym koniu – tylko sołtys. Funkcja ta była dziedziczna, a jej posiadacz miał obowiązki administracyjne i sądowe. Zajmował się podatkami, daninami i obowiązkowymi dostawami. Mimo że sam z podatków był zwolniony, nie mógł sprzedawać swojej ziemi – chyba że sam książę mu na to pozwolił.
Zasiadał też w sądzie, który rozpatrywał lokalne sprawy: kradzieże, bójki, dziedziczenie. Brzmi jak niezła odpowiedzialność, zwłaszcza że chłopi, podlegający gminie, musieli raz w roku odpracować trzy dni ze swoim zaprzęgiem w majątku „jaśnie pana”.
Średniowieczny dom? Drewniany, skromny i niegrzany. Ogień płonął w palenisku, dym szedł przez drewnianą rurę. Gospodarz żył w ciągłym strachu, że jedno nieuważne dmuchnięcie w żar zamieni dom w pochodnię.
Zimą było tak zimno, że mieszkańcy z utęsknieniem czekali na wiosnę. Dzień zaczynano o 5:00 rano, „obiad” jedzono o 9:00, a wieczór rozpoczynał się… o 16:00.
Na stole królowały zboża, warzywa i to, co udało się zebrać. Mięso było rzadkością. A jeśli ktoś miał ochotę na pieprz, to musiał sięgnąć głęboko do sakiewki – funt tej przyprawy kosztował tyle, co cielak. Kopa jaj w maju kosztowała nieco ponad grosz, ale w listopadzie już cztery razy więcej.
Przyprawy były drogie, bo przyjeżdżały z odległych krain. Srebro było główną walutą, a płótno sprzedawano na łokcie.
Codzienna odzież była prosta: spodnie i bluza u mężczyzn, spódnica i stanik u kobiet. Koszula – obowiązkowa u wszystkich. Buty ze skóry, kapelusz z filcu lub słomy. Ale na święta… och, wtedy się działo. Rajstopy w kolorowe wzory, futrzane spódnice, ozdobne rękawiczki. Dziewczęta zakładały wieńce – i nie, nie takie na głowę jak dziś na festiwalach, ale prawdziwe symbole dziewczęcości.
Każda zmiana pory roku, każda uroczystość kościelna była pretekstem do świętowania. Procesje, aktorzy, kuglarze, relikwie, wędrowcy z opowieściami – wszystko to tworzyło barwną mozaikę średniowiecznego życia. Święta to był też czas jedzenia lepszego niż na co dzień – pieczenie, raki, ciasta z przyprawami.
A jak się poruszać po Targoszynie? No cóż… główna droga w niektórych porach roku zamieniała się w bagno. Tak głębokie, że – jak głosi legenda – pewien furman zapadł się w błocie razem z wozem. Od tamtej pory ponoć czasami słychać jego jęki: „Pomóżcie mi!”.
Choć rycerze zwykle kojarzą się z honorem i godnością, ci z okolic Targoszyna potrafili napsuć krwi. Nazwiska takie jak Konrad Świnka, Konrad von Nimptsch czy Radek były dobrze znane – i nie zawsze w pozytywnym kontekście.
W średniowiecznym Targoszynie żyli obok siebie Polacy, Czesi i Niemcy. Choć bywały wojny i konflikty, zwykli ludzie żyli raczej w zgodzie. Niemieccy osadnicy przejmowali tutejsze tradycje, a z języka polskiego trafiły do niemieckiego słowa takie jak „Kretscham” (karczma) czy „Gurken” (ogórki) .
Jak widzicie, średniowieczny Targoszyn to miejsce proste, ale nie nudne. Pełne zapachu paleniska, śmiechu z jarmarków i błota, które mogło pochłonąć furmana. To opowieść nie o bitwach i królach, ale o tych, którzy codziennie walczyli z zimnem, głodem i… ceną pieprzu.
Wasza
𝓜𝓪𝓻𝔂𝓼𝓲𝓮ń𝓴𝓪 𝓝𝓸𝓷-𝓟𝓻𝓸𝓯𝓲𝓽
Artykuł ten powstał na podstawie „Monografii Targoszyna” autorstwa Andrzeja Wojciecha Przytuleckiego, która niezmienne jest dla mnie inspirującym źrodłem wiedzy: https://media.msciwojow.pl/m/monografia_targoszyna.pdf