W Targoszynie nastał kwiecień. Jeszcze nie ten zielony, kiedy wszystko rozkwita, raczej ten pierwszy – jeszcze nieśmiały. Trawa była przygaszona, krzewy gołe, a ziemia w parku zbyt miękka, by po niej chodzić bez kaloszy. Śpiew ptaków brzmiał jednak inaczej – nie jak echo zimy, ale jak próba rozpoczęcia czegoś nowego.
Pałac – jak zawsze – trwał w swojej niemal nieruchomej obecności. Wymagał gruntownego remontu. Ze wszystkich pomieszczeń nadawało się do użytku zaledwie kilka. W jednym z nich Maria i Łukasz ustawili prowizoryczne stoły i krzesła – wystarczyło na szybkie spotkanie, zebranie rzeczy po jakimś wydarzeniu albo chwilę pracy. Nie było tu żadnej wygody – tylko puste ściany, goła podłoga i przeciągi.
Dorota wpadła do pałacu z Tomkiem. Mieli uporządkować pudła po niedawnej sesji fotograficznej, zrobić szybkie porządki, napić się herbaty z termosu i wrócić do domu. Tomek siedział na krześle koło okna i coś rysował w notesie.
– To zegar – powiedział nagle, pokazując mamie szkic. – Ale narysowałem mu oczy.
Dorota uśmiechnęła się. Gdy zegar w kącie pokoju wybił godzinę szesnastą, ich uwagę przyciągnęło coś jeszcze.
Zegar uderzył cztery razy. Nie pięć, nie trzy. Cztery – i na tym poprzestał. I nie był to błąd mechanizmu. Dźwięk był inny niż zazwyczaj – głęboki, z wyraźnym pogłosem.
Dorota spojrzała na telefon. Była dokładnie 16:00. Zegar nie pomylił godziny. Ale dlaczego cztery uderzenia? Powinien zabić szesnaście razy!
Kiedy do pałacu dotarli Maria i Łukasz, Dorota opowiedziała o niezwykłym biciu zegara. Maria przywołała wspomnienie listu zegarmistrza z wieży, który też pisał o czterech uderzeniach – wtedy oznaczały one coś więcej niż tylko czas. Łukasz, choć z początku sceptyczny, po chwili przyznał:
– Od kiedy wrócił do życia, ten zegar zachowuje się tak, jakby był czymś więcej niż tylko zegarem.
Wieczorem Dorota usiadła przy biurku w domu. Przeglądając swoje zapiski, natknęła się na fragment notatki z dawnych czasów: „Niektóre przestrzenie budzą się tylko wtedy, gdy zegar pozwoli. Cztery – to klucz.”
Zamknęła zeszyt. Wtedy pojawił się znajomy zapach lawendy. Marysieńka.
– Jutro rano – powiedziała cicho – wejdźcie do domku ogrodnika. On nie był zwykłym ogrodnikiem. Widział więcej niż mu wolno było powiedzieć.
– Dlaczego tam? – zapytała Dorota.
– Bo tam są drzwi, które nie mają klucza. I czasem tylko zegar może je otworzyć – odpowiedziała Marysieńka i zniknęła, a Dorota z mętlikiem w głowie patrzyła w tamtym kierunku i zastanawiała się, o co tym razem może chodzić.
Nazajutrz o poranku Dorota, Maria i Łukasz znaleźli się przed domkiem ogrodnika. Stał w cieniu parku, skromny, zniszczony, niepozorny. Nikt od lat tam nie zaglądał – bo i nie było po co. Drzwi zawsze były zablokowane. Tym razem ustąpiły bez wysiłku.
W środku panował zapach wilgoci i starego drewna. Pośród porzuconych przedmiotów – metalowych narzędzi, starych skrzynek i gazet z lat czterdziestych – znaleźli małą szafkę z zamkiem, który już dawno zardzewiał. W środku znajdował się zeszyt.
Dziennik.
Dziennik Eryka, ogrodnika, który – tak jak Marysieńka – też był Polakiem.
Eryk pisał o tym, co widział i czego nie rozumiał. Opisywał ludzi z pałacu, wojenne napięcia, codzienność, która nie była tak zwyczajna, jak się wydawało. Najwięcej miejsca poświęcał jednemu tematowi: drzwiom.
„Są w pałacu drzwi bez zamka. Nie prowadzą nigdzie. Nie mają futryny. Ale nie pozwalają o sobie zapomnieć. Czasem, gdy bije zegar, wydają z siebie dźwięk – nie do końca słyszalny. Jakby się otwierały.”
Na marginesie widniała data: 2 kwietnia 1919 roku.
Zaintrygowani wrócili do pałacu. Szukali opisanego miejsca. W końcu w jednym z nieużywanych korytarzy zauważyli dziwny fragment ściany – inny tynk, lekko wybrzuszony.
– To nie pasuje do reszty – zauważyła Maria.
Łukasz zapukał. Dźwięk był głuchy.
– Jakby coś było za ścianą.
Na razie nie ruszyli niczego. Zrobili zdjęcia, sporządzili notatki, oznaczyli miejsce. Dorota wróciła do domu z zeszytem Eryka i jedną myślą, która nie dawała jej spokoju.
„Drzwi bez zamka. Czasem to nie zamek je otwiera, tylko ten, kto potrafi słuchać.”
Zegar, który otwiera drzwi
Wieczorem, siedząc z Tomkiem w kuchni, Dorota opowiedziała mu tylko część historii.
– Mamo, ale jak się wchodzi przez drzwi, które nie mają klamki?
Dorota spojrzała na niego z uśmiechem.
– Najpierw trzeba je znaleźć, a potem… poczekać, aż same zdecydują, że jesteś gotów.
Tomek nic nie odpowiedział. Ale zapisał coś w swoim zeszycie. Wielkimi, dziecięcymi literami: „Drzwi bez zamka też mogą czegoś strzec.”
Za oknem zawył wiatr. Gdzieś w oddali zaszczekał pies. A w głowie Doroty rozbrzmiało echo czterech uderzeń zegara – wyraźnych, jak wezwanie, które jeszcze nie powiedziało wszystkiego…
Cdn.