Początek marca przyniósł do Targoszyna wiosenne powietrze, choć ziemia wciąż była zbyt chłodna, by wydać pierwsze pąki. W ogrodzie pałacowym zalegały ostatnie łatki śniegu, które nikły z dnia na dzień, ustępując miejsca wilgotnej trawie i błotnistym ścieżkom. Drzewa stały jeszcze nagie, ale ich gałęzie, jeśli dobrze się przyjrzeć, wydawały się nieco bardziej napięte – jakby przygotowywały się do wybuchu zieleni.
Dorota lubiła ten czas. Cisza po zimie, tuż przed wiosennym rozgardiaszem, miała w sobie coś uspokajającego. Spędzała weekendy w pałacu, porządkując dokumenty, przeglądając listy, od czasu do czasu zaglądając do biura, które Maria i Łukasz szykowali dla fundacji w zabudowaniach folwarcznych. Tomek towarzyszył jej jak cień, przeobrażając się w tropiciela tajemnic i samozwańczego opiekuna Marysieńki.
Właśnie tego marcowego poranka, który zaczął się mgliście, a kończył w pełnym słońcu, coś przyciągnęło ich uwagę.
Kościół.
Właściwie – jego wieża.
Wieża zegarowa od zawsze górowała nad Targoszynem. Była jak strażnik – milczący, surowy, odrobinę zapomniany. I właśnie ten zapomniany element poruszył w Dorocie jakąś czułą strunę.
Zauważyła, że zegar wskazuje inną godzinę, niż powinien.
To nie była nowość – starsi mieszkańcy wsi żartowali czasem, że „zegar z Targoszyna żyje po swojemu” – ale dopiero teraz dostrzegła, że różnice nie są przypadkowe. Czasem spóźniał się o kilka minut, czasem wyprzedzał, czasem – na krótką chwilę – zatrzymywał się zupełnie.
A może tylko tak jej się wydawało?
Tego samego dnia w pałacu pojawił się niecodzienny gość. Mężczyzna w jasnym płaszczu i z notatnikiem, którego Maria zaprosiła na herbatę do głównego salonu, gdzie w zniszczonym pomieszczeniu stały stoły i kilka krzeseł. Nazywał się Konrad Szlichta i – jak się okazało – był emerytowanym archiwistą z Wrocławia, który niedawno osiedlił się kilka kilometrów od Targoszyna.
Miał w sobie coś z kolekcjonera – mówił powoli, starannie, z wyraźnym zamiłowaniem do opowieści i przypisów. Zainteresował się pałacem i historią okolicy, ale jego uwagę szczególnie przyciągnęła… wieża kościelna.
Konrad miał ze sobą kopię planów z lat trzydziestych, wycinki z niemieckich gazet i wzmianki o „nieregularnym dźwięku dzwonu”, który „zdawał się nie pochodzić z tego świata”.
Wieczorem, w domu Doroty, rozszedł się znajomy zapach lawendy.
– Ty też to czujesz? – zapytała, nie odwracając się.
– On nigdy nie milknie bez powodu – odpowiedziała Marysieńka. – Ten zegar szeptał wtedy, gdy nikt nie chciał słuchać.
Zaintrygowana Dorota postanowiła wspiąć się na wieżę. Dzięki Konradowi i życzliwości proboszcza, kilka dni później udało się to zorganizować.
Wspinaczka była mozolna. Schody prowadziły przez wąskie, zakurzone przestrzenie, aż do mechanizmu zegarowego. Tam, pod jedną z belek, znaleźli wmurowaną metalową skrzynkę. Wewnątrz znajdowała się zwinięta kartka i mały porcelanowy krzyżyk.
List, datowany na styczeń 1945 roku, pisał Hans Günther, zegarmistrz:
„Zegar zatrzymałem, kiedy padł ostatni rozkaz. Nie chcę, by bił dla śmierci. Jeśli go słyszysz, słyszysz mnie. I wiesz, że czas nie zawsze mówi prawdę głośno.”
Wieczorem Dorota długo jeszcze siedziała z listem w ręku. Wiedziała już, że niektóre rzeczy naprawdę przemawiają – wystarczy umieć słuchać.
Tomek, leżąc na kanapie z książką o zegarach, zapytał nagle:
– Mamo, myślisz, że ktoś kiedyś odkryje coś o nas?
Dorota uśmiechnęła się.
– Jeśli zostawimy po sobie ślad – na pewno.
Za oknem zegar znów uderzył. Cicho. Równo. Jakby wiedział, że jego historia zostaje właśnie odkryta…
Cdn.