Maj w Targoszynie pachniał fiołkami, wilgocią i ziemią. W powietrzu czuć było coś jeszcze – napięcie, którego nie potrafiła nazwać nawet Dorota. Ostatnie dni spędziła, przeglądając zdjęcia z wnętrza domku ogrodnika. Coś ją tam nie dawało spokoju. Odczytany na powiększeniu grawerunek – „Czasem wystarczy milczenie, by otworzyć drzwi” – nie dawał jej spokoju.
Drzwi, o których pisał Eryk, istniały naprawdę. Znajdowały się w zachodnim skrzydle, w miejscu, do którego wcześniej nie zaglądali. Były drewniane, masywne, z rzeźbionym wzorem kwiatów i nie miały żadnego zamka. Ani klamki. Po prostu – płyta drewna z zawiasami. Za nimi – cisza.
Dorota zaprosiła Marię i Łukasza do pałacu. Tomka nie było z nimi, choć było już popołudnie – miał szkolną wycieczkę. Trochę jej ulżyło, bo nie chciała, żeby znów coś zobaczył, zanim ona sama zrozumie, z czym mają do czynienia. Przy drzwiach stanęli w trójkę, milcząc.
– One nie są zamknięte – powiedziała cicho Maria, wpatrując się uporczywie w drzwi, jakby do niej przemawiały. – One czekają…
– Na co? – zapytała Dorota.
– Na obecność kogoś, kto pamięta, jak się je otwiera – odezwał się nagle Łukasz, tak samo jak Maria wpatrzony w drzwi, jak zaczarowany. I dodał: – Kto nie potrzebuje klucza.
Dorota popatrzyła na nich lekko zaniepokojona, po czym wyciągnęła z kieszeni kartkę z zeszytu Eryka. Na odwrocie był szkic dłoni, ułożonych w migowym geście „otwartego serca”.
– To język ciszy – powiedziała i spojrzała na drzwi, które nagle uchyliły się i cała trójka odskoczyła, mimo że nie wydały żadnego dźwięku.
Za drzwiami nie było skarbca ani ukrytej biblioteki, jak przez chwilę sądzili. Była za to wąska wnęka z kamienną ławą i drewnianą skrzynką, którą trzeba było ostrożnie podważyć. W środku – zeszyt. Rękopis. Znak rozpoznawczy: te same litery co w podpisie Marianny Neubauer.
Dorota drżącymi dłońmi zaczęła go kartkować. Tekst nie miał tytułów, ale każda strona zaczynała się imieniem dziecka. Potem – krótka historia. Niektóre opowieści były radosne, inne smutne. Wszystkie spisane były prostym językiem. Jakby Marianna naprawdę je zapamiętała i zanotowała tak, jak je „usłyszała”.
Na ostatniej stronie – obrazek. Palec przy ustach w geście „ciszy”. Pod spodem: „Kiedyś wrócicie. Już was słyszę.”
Wieczorem, przy herbacie, Dorota i Maria zastanawiały się, gdzie Marianna mogła siadać z dziećmi, by ich słuchać.
– Potrzebowała spokoju, a więc miejsca z dala od głównego budynku – stwierdziła Maria. – A jednocześnie – blisko przyrody.
– Wiecie, że kiedyś pod pałacowym murem, tam gdzie teraz rosną najgęściej drzewa, był ogród ziołowy? – wtrącił Łukasz. – To miejsce nie jest zaznaczone na żadnej mapie, ale zwróciła mi na to uwagę pani konserwator zieleni.
Następnego dnia poszli tam razem. Miejsce było zarośnięte, dzikie, ale wśród roślin można było dostrzec ślady dawnych rabatek. A przy kamieniu, który mógł być dawnym stołem ogrodowym – kolejny znak ciszy.
Nie było wątpliwości. To było miejsce Marianny.
Wrócili do domku ogrodnika z kolejnym zeszytem i nowymi pytaniami. Dorota przeglądała stare mapy, gdy natknęła się na coś dziwnego. W jednej z teczek oznaczonych jako „Grunty i drogi 1890-1900” był plan budowy drogi… przez środek parku. Drogi, która nigdy nie powstała.
– To niemożliwe – mruknęła Maria. – Przecież wiemy, że baron wykupił drogę publiczną i oddał ją pod budowę drogi do Rogoźnicy. O jaką drogę chodzi?
– Może tę, której nie widzimy? – odezwał się Łukasz. – Taką, która miała znaczenie… tylko dla niektórych.
W tym momencie Dorota przypomniała sobie słowa, które wyczytała w dzienniku Eryka:
„Niektórzy podążali drogą, której nie ma na mapach. Ale ich ślady zostały.”
To było to! Dorota uśmiechnęła się do siebie i w duchu mrugnęła do Marysieńki. Wiedziała, że jest w pobliżu…
Cdn.