Park wydawał się dziś cichszy niż zwykle. W cieniu wysokich drzew, tuż przy murze, gdzie kiedyś rósł ogród ziołowy, świat wyglądał inaczej – jakby czas cofnął się o kilkadziesiąt lat. Dorota, Maria i Łukasz przystanęli w miejscu, gdzie wcześniej odnaleźli znak dłoni i kamienny stół. Nieopodal rozciągały się resztki dawnych zabudowań folwarcznych – niskie, zrujnowane budynki z czerwonej cegły, niemal wchłonięte przez roślinność. Ich dachy dawno już się zapadły, a drzwi i okna zniknęły, pozostawiając jedynie puste otwory.
– Tu przyprowadzano dzieci z zakładu św. Jadwigi – powiedziała cicho Maria. – Nie wszystkie. Tylko te, które wymagały „ciszy”. Cokolwiek to znaczyło.
– Może były zbyt niespokojne? – zastanowił się Łukasz. – Albo po prostu… inne?
Dorota nie odpowiedziała. W dłoniach trzymała zeszyt Marianny Neubauer – ten sam, który odnaleźli za drzwiami bez klamki. Na jednej ze stron widniał rysunek dłoni z uniesionymi palcami, przypominający gest otwartego serca. Pod spodem: „Nie każde dziecko mówi. Ale każde chce być usłyszane.”
Wnętrze zrujnowanego budynku kryło więcej niż się spodziewali. W kącie leżała niewielka, zardzewiała skrzynka – być może dawna apteczka. W środku – garść pogniecionych kartek i oprawiony w płótno notes z inicjałami „M. N.”.
Dorota usiadła ostrożnie na resztkach kamiennego progu i zaczęła czytać na głos:
– „Niektóre dzieci nie wiedzą, że są niewidzialne. Po prostu żyją, czekając, aż ktoś je zauważy.”
Na kolejnych stronach znajdowały się krótkie opisy dzieci. Bez nazwisk. Tylko imiona. Paul, który mówił tylko do psa. Greta, która pisała litery na piasku. Emilka, która znała język ciszy, choć nikt jej go nie uczył.
– To były dzieci niewidzialne – powiedziała Dorota. – Te, które system nie umiał objąć. Które nie pasowały do schematów. Które czasem wcale nie były chore… tylko zbyt ciche, zbyt niespokojne albo zbyt… inne.
W jednej z notatek Marianna wspominała o „lekcjach wśród mięty i tymianku”, o „czytaniu ust” i „słuchaniu dotykiem”. Dzieci uczyły się w ogrodzie, który dawał im spokój. I Marianna była tą, która ich słuchała, a właściwie słuchała sercem, bo dzieci te były często nieme.
Wieczorem Dorota znów usiadła przy biurku. Światła w parku dawno już zgasły, a przez uchylone okno wpadało tylko lekkie światło księżyca. Przed nią leżał zeszyt Marianny.
– Miała w sobie coś niezwykłego – szepnęła Dorota, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
– Bo widziała tych, których nikt nie chciał widzieć – odpowiedział cicho głos tuż za nią.
Marysieńka. Pachniała lawendą, jak zawsze.
– A ci, którzy są niewidzialni, zostawiają najmocniejsze ślady. Tylko trzeba wiedzieć, gdzie patrzeć – dodała.
Dorota podniosła głowę. Marysieńka trzymała w dłoniach metalową tabliczkę – tę, którą znaleźli wcześniej przy dawnym stole w ogrodzie.
– „Nauka wymaga ciszy. A cisza – odwagi.” – przeczytała Dorota.
– To było motto Marianny – potwierdziła Marysieńka. – Ale nie tylko jej. Zobaczycie, że cisza to nie koniec. To początek.
Zniknęła, zostawiając po sobie tylko ciepły powiew i echo słów.
Nazajutrz Maria przyniosła Dorocie kopię mapy z końca XIX wieku. Na papierze, pożółkłym i kruchym, widać było wyraźny plan drogi… prowadzącej przez sam środek parku. Miała łączyć Targoszyn z nieistniejącym dziś już gościńcem. Nigdy jej nie zbudowano.
– Baron kupił teren i oddał go pod inną drogę – powiedziała Maria. – Ale ta tu… wygląda, jakby ją ktoś szkicował nie dla urzędników, tylko… dla siebie.
Dorota zamilkła. W jej głowie powracało jedno zdanie z zeszytu Eryka:
„Niektórzy podążali drogą, której nie ma na mapach.”
Podniosła wzrok znad planu i spojrzała w stronę okna. W jej myślach pojawił się obraz – dziecko idące ścieżką wśród wysokich traw, z zeszytem w dłoniach.
Nie była to droga z asfaltu. Ale była prawdziwa.
Cdn.