W pałacu było jak zwykle: chłodno, pusto i trochę prowizorycznie. W „naszym” pokoju – tym z przypadkowymi stołami i krzesłami – Dorota rozłożyła na blacie wszystko, co zebrali przez ostatnie tygodnie. Po jednej stronie leżał zeszyt Marianny znaleziony za drzwiami bez klamki – z krótkimi historiami dzieci i rysunkiem palca przy ustach na ostatniej stronie. Po drugiej – notes M.N. wyjęty z przybudówki folwarcznej przy murze parku – w płóciennej oprawie, pełen gestów, znaków i szkiców „lekcji wśród mięty i tymianku”.
– To nie są duble – podsumowała Maria. – To dwie części tej samej pracy.
– Opowieści i metoda – dopowiedziała Dorota.
Na marginesie jednego z planów Dorota zostawiła ołówkiem krótką notatkę: „Hipoteza o starej plebanii była tylko hipotezą – trop ostatecznie prowadzi do folwarku przy murze.” Chciała, by wszystko było uporządkowane także dla tych, którzy kiedyś to po niej przejmą.
Tomek siedział na krześle pod oknem i rysował coś w zeszycie. Bez pytania wstał i położył kartkę obok notesu Marianny. Narysował cztery małe kropki w jednej linii, a pod nimi spiralę.
– To żeby pamiętać, gdzie kończymy – wyjaśnił. – I gdzie zaczyna się nowe.
Zegar w domu Doroty tego popołudnia znów uderzył cztery razy. Równo. Jak zwykle, kiedy coś miało się domknąć.
(Dla porządku Dorota dopisała jeszcze jedną uwagę do notatek: pałacowy zegar, ten „nasz”, to co innego niż zegar na wieży. Dwa mechanizmy, dwie historie – żeby nikt już tego nie mylił.)
Między kartkami notesu M.N. był luźny szkic: cienka linia biegnąca od zarośniętego ogrodu ziołowego przy murze, kilka zaznaczonych punktów i kwadrat z krzyżykiem. Bez legendy, bez podpisów. Tylko krótkie słowo w rogu: „Zostań.”
– To trasa – stwierdził Łukasz. – I punkt kulminacyjny.
Wyszli do parku. Przy murze, parę kroków od zielnika, ziemia tworzyła niewielkie wyniesienie. W trawie widać było ślad po okrągłej, kamiennej podstawie – jakby po słupie albo latarnianym gnieździe. Nie było tu żadnej lampy, dawno zniknęła. Został tylko cokolik, porośnięty mchem.
– Tu się kończył szkic – powiedziała Maria. – I tu Marianna kazała „zostać”.
Dorota przyklękła i palcami odgarnęła miękki mech. Na kamieniu, przy samej krawędzi, znalazła ledwo wyczuwalne ryty: dłoń, liść, fala. Znaki bez słów – jak alfabet zmysłów.
– To było miejsce sygnału – wyszeptała. – Latarnia bez światła. Dla tych, którzy „znikali”, ale tu byli naprawdę
Tomek rozłożył ręce jak do obejmowania i zrobił prosty gest, ten sam, którego nauczył się już dawno – otwarte serce. Nikt nic nie powiedział. Przez chwilę cała czwórka milczała tak, jakby ktoś ich słuchał.
Wieczorem Dorota siedziała już u siebie. Przy herbacie przepisywała najważniejsze rzeczy z obu zeszytów. Najpierw dzieci i ich historie. Potem – znaki, które działały zamiast słów. Zapach lawendy pojawił się, zanim zdążyła podnieść wzrok.
– Trzeba umieć domknąć – powiedziała Marysieńka, siadając po drugiej stronie biurka. – Inaczej opowieść się rozlewa i wszystko traci kształt.
– Boję się, że jeśli zamknę za szybko, coś przegapię – przyznała Dorota.
– Nie zamykasz po to, żeby skończyć – uśmiechnęła się Marysieńka. – Zamykasz po to, żeby ocalić. Marianna zrobiła, co mogła. Wy też już wiecie, co jest najważniejsze.
Dorota skinęła głową.
– „Opowieści i metoda.” Zrobimy pokój ciszy w pałacu – bez ambicji muzealnych. Proste miejsce, gdzie można być. I skrawek ścieżki zmysłów przy zielniku: dotyk, zapach, oddech. Dla tych, którzy muszą zacząć od poczucia, nie od słowa.
Marysieńka wstała.
– Zegar wam to potwierdzi.
Zanim zniknęła, Dorota zauważyła, że na brzegu biurka został cienki ślad – jak półokrąg z pyłu. Spiralka. Jakby ktoś postawił tam mały, zakurzony kamyk i uniósł go z powrotem.
Nazajutrz Maria i Łukasz ogłosili najprostszy z planów: w jednym z dostępnych pomieszczeń pałacu – tym bez wygód, ale z czystym światłem – powstanie pokój ciszy. Nie wystawa, nie ekspozycja. Stół, krzesła, kilka dotykowych pomocy, reprodukcje rysunków gestów z notesu Marianny, miseczki z suszonym tymiankiem i miętą, miękki koc. Miejsce do bycia.
Przy murze – porządkowanie zielnika. Nic na siłę. W jednym rogu – prosty moduł ścieżki zmysłów: faktury, kroki w rytmie, cichy dzwonek. I tabliczka: „Nauka wymaga ciszy. A cisza – odwagi.” Ta sama, którą znaleźli wcześniej, delikatnie odczyszczona.
Kiedy Dorota zbierała do teczki plany, zauważyła coś na marginesie archiwalnego szkicu drogi przez środek parku – dopisek inną ręką, ołówkiem:
„Projekt wstrzymany – uwagi E.N. oraz panny M.N.”
– E.N.? – zapytała Maria.
– Eryk. Nasz ogrodnik – uśmiechnęła się Dorota. – I M.N. – Marianna. To wystarczy. Droga nie powstała, bo ktoś zrozumiał, że park musi mieć strefę ciszy.
W tym samym momencie w domu Doroty zegar uderzył cztery razy. Krótko, równo, jak kropki na końcu zdania.
Popołudniu Łukasz poprosił Dorotę, żeby zajrzała z nim do jednej z szafek w przybudówce folwarcznej. W środku – nic ciekawego: zardzewiałe gwoździe, ścinki sznurka, stary ołówek. Na dnie – cienka, zszyta ręcznie książeczka. Na okładce: „Dziennik przewozów 1891–1894”.
Przewracali kartki ostrożnie, żeby nie rozpadły się pod palcami. Rubryki: data, skąd–dokąd, ładunek, nadawca. Nazwy, które brzmiały znajomo – Rogoźnica, Mściwojów, dalej Jaworzyna. Wśród pozycji „kamień”, „zboże”, „narzędzia” powtarzało się coś jeszcze: instrumentum – zawsze bez doprecyzowania. A obok nadawcy inicjał: A.M.
– Kto to jest A.M.? – zastanowiła się Maria.
– Darczyńca? Rzemieślnik? – podsunął Łukasz. – Albo ktoś, kto nie chciał ujawniać nazwiska.
Dorota spojrzała na ostatnią stronę. Przy jednym z wpisów dopisano drobną notą: „przez Rogoźnicę – lądem na Jaworzynę”. Brzmiało to jak plan albo jak ślad, który ktoś zostawił specjalnie dla kogoś, kto kiedyś będzie go szukał.
– Droga, której nie było… – mruknęła. – I ładunek, którego nie nazywano.
Zamknęła dziennik i wsunęła go do teczki.
– Marianna zostaje z nami – w pokoju ciszy i na ścieżce. Ale następny krok prowadzi już drogami. Tymi z map i tymi, których nie ma.
Tomek zerknął na okładkę dziennika i zapisał w swoim zeszycie dwie litery: A.M. Potem dorysował małą lirę i coś na kształt skrzydła – tak, jakby nie mógł się zdecydować.
– Co to? – uśmiechnęła się Dorota.
– Nie wiem jeszcze – odpowiedział uczciwie. – Może instrument. A może… coś, co gra bez dźwięku.
Za oknem zaszumiał wiatr. W parku przysiadł kos i zawołał jak dzwonek. Zegar milczał – jakby zrobił im miejsce na nową opowieść.
Cdn.