Kochani moi, dziś opowiem Wam o bohaterach z drugiego planu. O ludziach, których nazwisk nikt nie zapisywał w rodowych kronikach. O ludziach, bez których żaden pałac – ani ten w Targoszynie, ani żaden inny – nie działałby jak dobrze nakręcony zegar. Tych, którzy sprzątali, gotowali, zakładali uprząż koniom, rozkładali srebrne sztućce i podlewali królewskie pelargonie, zanim jeszcze zyskały status Instagramowych gwiazd. A jakie to te zapomniane zawody w pałacach?
Zapraszam na spacer po świecie zapomnianych zawodów. Bo przecież za każdym eleganckim salonem kryją się kuchnia, spiżarnia i… cała masa pracy, o której dziś często się zapomina.
W pałacu zawsze było coś do ogarnięcia – a raczej tysiąc „cosiów”. Nad całym tym zamieszaniem czuwała ochmistrzyni. To była dama z charakterem, organizacją w małym palcu i spojrzeniem, które potrafiło uciszyć nawet najbardziej narwaną pokojówkę. To ona trzymała w ryzach cały pałacowy teatr.
Kamerdyner to już inna historia – uosobienie dystyngowanego spokoju, zawsze we właściwym miejscu, z odpowiednio wypolerowanym guzikiem. A lokaje? Zawsze bezszelestni, nienagannie ubrani, z tą umiejętnością pojawiania się wtedy, gdy jeszcze nie zdążyłeś poprosić o kieliszek wina. Ich ruchy były jak choreografia – bez nich pałac nie miałby rytmu.
Nie oszukujmy się – każdy pałac żył także kuchnią. Kuchmistrz był jak maestro orkiestry – rządził garnkami, piecami i kuchennymi pomocnikami. Obok niego pracowali piekarz, cukiernik, piwowar i często również winiarz. No bo co to za rezydencja bez własnej nalewki z wiśni i porządnego piwa pszenicznego?
Podobno w jednym ze śląskich dworów kuchmistrz obrażał się na arystokratę, który sam sobie solił zupę. Twierdził, że taka ingerencja to „kulinarna zniewaga”!
Za pięknem parku i łąki stali ogrodnicy, których wiedza o roślinach była większa niż niejednej botanicznej encyklopedii. Główny ogrodnik był partnerem samego architekta krajobrazu – znał kalendarz ogrodniczy jak własną kieszeń.
W Targoszynie też musiał ktoś codziennie doglądać drzew, strzyc żywopłoty i nadzorować podlewanie. Co prawda park w stylu krajobrazowym w większości rośnie sam. Ale oprócz parku mieliśmy też trochę klombów i kwiatów nie-łąkowych też u nas nie brakowało. Żeby to wszystko ładnie wyglądało, trzeba było wiele godzin cichej pracy z łopatą, konewką i sercem.
Zanim wymyślono auta i kierowców, arystokrację woził powoźnik. Często był to zaufany człowiek, znający nie tylko konie, ale też wszystkie pałacowe ploteczki. O masztalerzach, rymarzach i kowalach też nie wolno zapomnie. To oni dbali o uprząż, kopyta i pałacowe powozy, które – bądźmy szczerzy – potrafiły być droższe niż niejeden dworek.
W pałacu w Targoszynie także musiała być stajnia. Dziś to jeden z nieużywanych jeszcze, wymagających remontu budynków gospodarczych. Ale echo stukotu końskich kopyt czasem jeszcze słychać na dawnym dziedzińcu?
Dzieci arystokratów nie rosły samopas. Miały swoje guwernantki i nauczycieli, którzy uczyli ich francuskiego, muzyki, etykiety i geografii świata. Zanim któryś panicz rozwinął skrzydła na balu, musiał umieć dygnąć, pokłonić się i prowadzić konwersację o sztuce włoskiego renesansu. To był cały zespół ludzi pracujących na „wrażenie ogólne” młodego dziedzica.
Co prawda baronostwo von Richthofen nie miało dzieci. Ale bywałam tu ja i Manfred i jego kuzyni, szczególnie latem, więc musieliśmy mieć opiekę.
Był też klucznik, który znał każdy schowek, każde tajne przejście i każde skrzypiące drzwi. W pałacach często pełnił też rolę stróża dokumentów i klucznika rodowej pamięci. Do tego stolarze, cieśle, szklarze, praczki i lampiarze – każdy miał swoją małą rolę w wielkim przedstawieniu pałacowego życia.
Dziś wiele z tych ról już nie istnieje. Ale w pałacach-muzeach, w hotelach butikowych, a nawet w rekonstrukcjach historycznych pojawiają się ich echa. A może i Fundacja Marysieńka przypomni o nich na specjalnych warsztatach albo w jakiejś inscenizacji? Guwernantka od savoir-vivre’u, ogrodnik tradycyjny, powoźnik w stylu retro? Kto wie!
Kiedy dziś spaceruję po pałacu, często myślę o tych ludziach. O pokojówkach, które zrywały się przed świtem. Także o stolarzu, który naprawiał framugę w bibliotece. I o ogrodniku, który dbał o róże przy alei. I wierzę, że każdy z nich zasługuje na pamięć.
Bo bez nich nie byłoby tej historii – ani naszego pałacu, ani jego duszy.
Z wdzięcznością i nostalgią,
𝓜𝓪𝓻𝔂𝓼𝓲𝓮ń𝓴𝓪 𝓝𝓸𝓷-𝓟𝓻𝓸𝓯𝓲𝓽